Mamy dzisiaj z wrześniem dosyć podobny vibe. Przejęła nas wczesna jesień. Różowe letnie okulary zamieniła na brudne, szare i zakurzone, spod których sączy się deszcz. Uderza o parapety i okna. Momentami mocniej, momentami słabiej. Brudnobiałe niebo, przez które nie przebija się słońce odbiera nadzieję na to, że będzie jeszcze pięknie. Prognoza podpowiada, że w kolejnym tygodniu lato zabawi z nami jeszcze kilka dni. Taki ostatni uśmiech przed półrocznym pożegnaniem.
Jesień i smutek są w tym roku łaskawe. Nie dokonują wrześniowej ekspansji i nie manifestują hucznie swojej obecności. Przejmują pojedyncze dni, zatruwają szarością, a kolejne zostawiają w spokoju i dają nam się napawać słońcem przebijającym przez coraz więcej brązowych liści.
W dni takie jak ten – szare, deszczowe, mokre czuję, że mój nastrój synchronizuje się z otoczeniem. Łączą mnie z nim deszczowe i mokre policzki, ale dzieli nas kolor. Moja twarz uparcie jest czerwona, moja piżama różowa, ale te dwie barwy nie są w stanie przebić się przez szarość kołatającą się w moim wnętrzu. Ta szarość jest żywa, pulsująca i dławiąca. Spłyca mój oddech, powoduj drżenie rąk i wyłącza rozsądek. Jest kumulacją emocji, które w sobie tłumię, które odkładam na potem, na bok, na lepszy czas, żeby się nimi zająć. A może po prostu na długie jesienne wieczory?
W słońcu jednak nie da się być tak po prostu smutnym. Każda chwila spaceru czy patrzenia za okno przepełniona jest pięknem i różnymi barwami. Ludzie są bardziej uśmiechnięci, ich twarze nie są osłonięte czapkami, szalikami i kurtkami. Latem czuję się trochę bardziej częścią stada. Jesienią i zimą jestem od niego oddzielona tyloma warstwami, które ograniczają moje ruchy i pole widzenia, że nawet nie próbuję wchodzić w jakiekolwiek interakcje czy obserwacje. Moje zaciekawienie światem przysłania wtedy uczucie zima, przemoczonych butów, zamartwianie, czy wszystko w torebce przeżyło ulewę. Po tematach powierzchownych zaczyna się kolejna fala myśli – tym razem budzone szarością na zewnątrz szarości wewnątrz.
Momentami myślę, że wczesna jesień jest tak piękna, żeby złagodzić uderzenie tej późnej, listopadowej, wykręcającej wnętrze tak, że łzy chcą wypływać nie tylko oczami, ale i wszystkimi porami skóry. Zastanawiam się jakie spustoszenie zostawi po sobie w tym roku. Jakie pudełka zakopane głęboko w podświadomości rozkopie i czemu pozwoli wyjść z nich na zewnątrz. Jak wielka będzie to próba dla mojej pozornie silnej psychiki.
Jesień od zawsze wydaje mi się próbą nastroju, testem ogólnego samopoczucia, sprawdzeniem samooceny. Te długie samotne wieczory, aż się proszą o jakąś wewnętrzną dramę, bo te serialowe nie wystarczają. Coś powinno podziać się bliżej, tutaj, najlepiej w środku. Coś powinno pęknąć, uczucie rozbicia powinno przejąć kontrolę nad ciałem, a klimat niekończącego się wieczoru zmącić myśli tak, żeby tylko przez tę wąską szczelinę kilku godzin słońca dało się funkcjonować jako tako między ludźmi.
Do listopada pozostało 39 dni. Życzę sobie i Wam Drodzy Czytelnicy, żeby dla odmiany po poprzednim, pełny był miłości, dobrych emocji, uśmiechu, szczęścia i tańca w deszczu. Zeszłoroczny rozbił mnie na tysiące kawałków.
Chcesz wiedzieć, kiedy pojawi się nowy post? Wpisz poniżej swój adres i kliknij subskrybuj. O każdej publikacji otrzymasz powiadomienie mailowe
Dodaj komentarz